28 listopada 2008

Putuoshan 普陀山 - Dzien 2 - Czesc 2

Zdecydowalismy sie jednak zwiedzic swiatynie, bo z jednej strony okazja, a z drugiej trzeba to bylo zaliczyc. Tak naprawde lubimy przebywac w swiatyniach, ale nie przepadamy za jarmarczna atmosfera, ktora niestety czesto tym miejscom w Chinach towarzyszy, szczegolnie tym popularnym. Znam wiele miejsc, gdzie malo kto w ogole dociera, ale warunki podrożowania do nich są często trudne, nie mówiac o tym, że nie ma tam wygodnych hoteli z klimą i prysznicem. Stąd tez podróżowanie z rodziną ogranicza wybór miejsc. Nie o tym jednak mowa.

Zwiedzamy swiątynię Puji. Nawet jak na chińskie warunki - gdzie megalomania mogla rozwijac sie bez ograniczen i gdzie w zasadzie nic co duze nie dziwi - robi wrazenie.

Historia swiatyni jest w sumie dosc typowa jak na tego typu obiekt - u jej poczatkow miala miejsce naprzyrodzona interwencja (ze tak niezrecznie wyraze sie zapozyczeniem z "Pulp Fiction").

Tu troche historii Putuoshan:

W IX wieku japonski mnich buddyjski wracal do kraju z posagami bostw, w tym Bogini Guanyin, Boddhisatwy Milosierdzia, Avalokitesvary. Gdy jego statek przeplywal kolo Putuoshanu, olbrzymie fale zmusily go do przybicia do brzegu. Mnich uznal to za znak, ze bogini nie chce opuscic Chin, i pozostawil posag na wyspie. Posag zostal umieszczony przez miejscowego rybaka na obecnym miejscu swiatyni, i stopniowo miejsce przeksztalcilo sie w osrodek kultu Guanyin. Sama nazwa wyspy jest zreszta zwiazana ze slawna Sutra Girlandow Kwiatow (sutra Hua-yen, 华严经), wedlug ktorej bogini Guanyin ma swoja rezydencje na gorze Potalaka. Nazwa wyspy - Putuoshan, Gora Putuo, Gora Potalaka, wywodzi sie wlasnie stad (nota bene dosc przewrotnie nazwac wyspe "gora"...). Jak bylo naprawde nie wiadomo, ale mowi sie, ze Guanyin sama wybrala sobie Putuoshan za miejsce swego pobytu. Do dzis czesto zdarzaja sie tutaj cudowne objawienia bogini, jest to miejsce nie tylko turystyczne, ale przede cel pielgrzymek buddystow zarowno z Chin jak i zagranicy (spotkalismy sporo Hindusow), miejsce, w ktorym chcialby praktykowac kazdy mnich buddyjski.

I nieco o Bogini Guanyin 观音:

Sama postac Guanyin jest tez interesujaca. Pierwotnie bodhisatva Avalokitesvara bylo bostwem meskim. W Chinach jednak ni stad ni zowad zaczelo byc przedstawiane jako kobieta, albo postac pozbawiona jakichkolwiek cech identyfikujacych ja z ktorakolwiek z plci. Przypuszcza sie, ze moglo to stac sie pod wplywem taoizmu, w ktorym istnieje bardzo podobne w swym charakterze bostwo - Krolowa Matka Zachodu 西王母. Guanyin przez wieki byla bostwem chroniacym rybakow, choc obecnie uwazana jest za przede wszystkim za opiekunke kobiet i dzieci. Stad tez na Putuoshan zdaza wiele kobiet majacych problemy z poczeciem, ktore prosza boginie o pomoc.

Zdjecie: Sciana przed swiatynia Puji z napisem "Wybawicielka Bogini Guanyin"; na pierwszym planie plyta chodnikowa z motywem lotosu - ktory wyrasta z blota, ale kwitnie przepieknym kwieciem i jest waznym symbolem buddyjskiej drogi do oswiecenia:


Swiatynia Puji jest najwazniejsza z trzech najwiekszych swiatyn na wyspie, i widac to bylo po ilosci turystow. Zrobilismy dosc szybka runde wokol swiatyni - zagladajac do co wazniejszych pawilonow. Duze ilosci ludzi nie sprzyjaja kontemplacji, choc bez watpienia sluza swiatyniom.

Tu troche o Buddyzmie Zen:

Ponoc buddyzm Zen przez pierwsze trzy pokolenia patriarchow (poczynajac od pierwszego - Bodhidharmy 达摩) slabo sie rozwijal, bo probowano stosowac indyjski model zebrania jako glowna forme utrzymania sie mnichow; jednak zebractwo wsrod mnichow w Chinach nie bylo dobrze widziane, i pozniej wspolnoty klasztorne zdecydowaly sie zaczac uprawiac ziemie, jak rowniez gromadzic wokol siebie wierzacych z szerokich warstw spolecznych, ktorzy swymi datkami wspomagali swiatynie. Gdy ta machina ekonomiczna zaczela juz dobrze funckjonowac - stalo sie to za zycia Szostego Patriarchy, slawnego Huinenga 慧能 - doszlo wowczas do rozpadu Buddyzmu Zen na dwie galezie - Poludniowa, ktora uwazala, ze oswiecenia mozna doznac jak przeblysku czesto w najbardziej nieoczekiwanym momencie (tzw. Nagla Metoda 顿法) i Polnocna, ktora kladla nacisk na praktyke siedzacej medytacji jako glowna metode prowadzaca do stopniowego oswiecenia (tzw. Stopniowa Metoda 渐法). Obecnie istniejace szkoly Buddyzmu Zen wykorzystuja kombinacje obu tych metod, stosujac medytacje w pozycji siedzacej jako podstawowa forme praktyki, jak rowniez zagadki-anegdoty, tzw. koany 公案 sluzace zatrzymaniu dyskursywnego biegu mysli. Dla poczatkujacych rekomendowana metoda jest recytowanie imienia Buddy Amitaby 阿弥陀佛, wladcy Zachodniego Radosnego Swiata, do ktorego ma on wprowadzic wierzacych. Ta metoda jest zreszta podstawowa w odmianie Czystej Ziemi 净土, drugiej obok Zen - a wlasciwie pierwszej jesli chodzi o popularnosc - sekcie buddyjskiej w Chinach (nalezy do niej wiekszosc laickich wyznawcow buddystow). Monotonne recytacje imienia Amitaby maja wprowadzac w rodzaj transu i pomagac zatrzymywac dialog wewnetrzny, jaki kazdy z nas prowadzi, ciagla gonitwe mysli jednej za druga. Chinczycy mowia, ze "Umysl jest jak skaczaca malpa, a mysl jak galopujacy kon" 心猿意马 - przez umysl biegnie nieustannie potok mysli o ciagle zmieniajacej sie tematyce. To one wg buddyzmu zaslaniaja nam widzenie swiata, takim jaki jest on naprawde, i dopiero ich zatrzymanie jest warunkiem koniecznym poznania swiata obiektywnego. Medytacja to proces sluzacy temu wlasnie zatrzymaniu mysli - porownuje sie go do uspokojenia wiatru, ktory wzbudzal fale na powierzchni jeziora. Kiedy wiatr (mysli) ustaje, wowczas na tafli jeziora jak w lustrze pojawia sie czyste i niezaklocone odbicie ksiezyca.

Najwazniejszy pawilon w swiatyni Puji nazywany jest "zywym pawilonem" - ponoc nie jest tam tloczno nawet podczas najwiekszych najazdow pielgrzymow - jest on tak duzy, ze moze pomiescic tysiac modlacych sie. Za naszego pobytu az takiej ilosci pielgrzymow nie bylo (na szczescie).

Swiatynie mamy zamiar zobaczyc dokladnie i w szczegole podczas naszego nastepnego przyjazdu na Putuoshan, ktory planujemy na sam srodek calkowicie martwego i kompletnie niezywego sezonu turystyczno-pielgrzymkowego - mamy nadzieje ze taki w ogole tam jest.

Z uczuciem ulgi, wciaz pelnymi brzuchami i w zwiazku z tym w dorbych nastrojach boczna brama (glowna brama otwierana byla tylko dla cesarza, ponoc ostatnio brame otwarto dla Jiang Zemina 江泽民 - poprzedniego prezydenta Chin, nawet wice-prezydenci wchodzili bocznymi bramami) opuscilismy gwarne podworce swiatynne, i przeszlismy przez mostek przerzucony przez przedswiatynny staw. Gwoli wyjasnienia - przed kazda szanujaca sie swiatynia buddyjska znajduje sie zbiornik wody, do ktorego wierni z ciezkim sercem wypuszczaja zywe stworzenia - ryby, zolwie, kraby, etc. - czyli to wszystko, co normalnie trafiloby na stol; nazywa sie go Stawem Wypuszczania Zywych Istot 放生池.

Na srodku mostka znajdowal sie osmiokatny pawilon z kupletem - ktorego tekst w moim doslownym ale niezgrabnym tlumaczeniu brzmi:

"Umysl w bezruchu jest jak staw wypelniony woda wspolczucia
Aromat Buddy jest jak lotosowy wiatr wiejacy w trzech swiatach"

心定一池大悲水
佛香三界藕花风

Zdjecie: Pawilonik na srodku mostka ze slawnym kupletem napisanym przez Zhao Puchu 赵朴初 - niezyjacego juz prezydenta Chinskiego Stowarzyszenia Buddyjskiego:


Na drugim koncu mostka znajdowal sie pawilon z cesarska stela - kamienna plyta z napisem cesarza Kangxi 康熙 (zyjacego na przelomie XVII i XVIII wieku). Napis na plycie obwieszczal, ze ku radosci cesarzowej (ponoc cesarz bardzo ja kochal) cesarz sporym nakladem wyremontowal swiatynie Puji i jako znak laski pozwolil na pokrycie jej dachow zoltymi dachowkami (zolty kolor byl zarezerwowany dla cesarza i z zasady tylko budynki jego palacu mogly byc takimi pokryte). Cesarz albo mial gest albo podpadl zonie i chcial ja jakos udobruchac. Wiadomo, swiatem rzadza mezczyzni, a mezczyznami kobiety... Swoja droga cesarz nigdy na Putuoshanie nogi swej cesarskiej nie postawil, wszystkie sprawy zalatwial jego wyslannik. Byc moze jak Mao Zedong 毛泽东 posluchal jakichs wrozbitow - mowi sie ze slawny Sekretarz Mao za ich namowa nigdy nie wszedl do pekinskiego Zakazanego Miasta, siedziby cesarzy.

Za pawilonem ze stela droga rozchodzila sie, wiec wiedzeni instynktem a nie baranim pedem poszlismy w prawo, czyli tam, gdzie bylo mniej ludzi. Po drodze minelismy slup kamienny nakazujacy urzednikom cywilnym i wojskowym zejsc z konia - z czym nie mielismy problemu i weszlismy do niewielkiego ogrodu botanicznego.

Zdjecie: Tu nalezy koniecznie zejsc z konia:

Sloneczko mile przygrzewalo, kwitla herbata a wsrod kwiatow fruwalo rozne robactwo. Bylo spokojnie, cieplutko, milo, i zaczelo nam sie naprawde podobac.

Zdjecie: Kwitnaca herbata w ogrodzie botaniczny przy swiatyni Puji:

Poszlismy wiec za ciosem i podazylismy lesna sciezka wiodaca na gore. Jakiez bylo nasze zaskoczenie, gdy nagle na szczycie gory (wzgorze byloby bardziej adekwatnym okresleniem) naszym oczom ukazal sie pawilonik, a z niego piekny widok na plaze i morze. Mala M oczywiscie wypatrzyla jeszcze slodkiego robaczka czyli wielka agresywna modliszke, z ktora koniecznie musiala sobie zrobic zdjecie. Potem juz nic nie stalo na przeszkodzie, zeby udac sie na wyczekiwane przez obie M miejsce - plaze.

Zdjecie: MMM - Mala M i Modliszka:

26 listopada 2008

Weekend z zyrafa

Weekend minal bez wiekszych wydarzen. Mala M ciezko pracowala, my z Duza M ja nadzorowalismy. W sobote padalo, niedziela tez byla mokra, nie poszlismy wiec do zoo. W niedziele jednak zdecydowalismy sie udac - jak wszyscy szanujacy sie chinczycy - do centrum handlowego. Poszlismy piechota, bo droga do niego widzie po raczej spokojnych ulicach w okolicy Hotelu Zachodnich Przedmiesc, ktory - jak wiesc gminna niesie - jest miejscem, gdzie dawni liderzy kraju spedzaja jesien swego zycia. W hotelu tym odbywaja sie rowniez duze miedzynarodowe spotkania na szczeblu glow panstwa. Ze wzgledu na swoje specyficzne funkcje nie wolno w bezposredniej bliskosci hotelu stawiac budynkow powyzej 5 pieter - na takiej wysokosci akurat my mieszkamy, i okna naszego mieszkania wychodza wlasnie na hotel. Kiedy nie tak znowu dawno w Shanghaju odbywalo sie spotkanie panstw czlonkowskich Shanghajskiej Organizacji Wspolpracy (ktora zrzesza kraje graniczace z Chinami - Chiny zainicjowaly jej powstanie wg zasady, ze usta sa potrzebne, zeby zebom bylo cieplo), na ktore jako obserwator bral udzial prezydent Iranu, kierowniczka administracji naszego budynku poinformowala nas, zebysmy nie otwierali okien wychodzacych na hotel, a szczegolnie nie wygladali przez nie. Pewnie zeby kulki w leb nie zarobic (tak przypuszczam).

Ale wracajac do tematu - poszlismy w deszczu, ktory zreszta w Shanghaju polubilismy (a czesto potrafi tu padac tygodniami) Mala M szla w podskokach, my za nia, minelismy kanciape robotnikow budujacych linie metra - poniewaz padal deszcz, siedzieli w srodku kanciapy i rzneli w karty.

Zdjecie: Kanciapa, garkuchnia i salon gier pod jednym dachem:


Minelismy tez przybysza z prowincji - bo w Shanghaju nikt juz nie chodzi w niebieskim dresie, na ktory ma narzucony mundur wojskowy. Wygladal jak wyrwany z innego swiata albo innego czasu, wyrozniajac sie od tego nie tylko ubraniem ale i promiennym usmiechem. Przybysz nie mogl oderwac oczu od Malej M, i chetnie pozowal do zdjecia.

Zdjecie: Sympatyczny Przybysz:


W koncu dotarlismy do centrum, najpierw wizyta w Decathlonie, jakies drobne zakupy, potem kolacja w szybkim barze japonskim (wolowina z ryzem zaznaczona w menu trzema czerwonymi papryczkami rzeczywiscie wyciska lzy), przed powrotem jeszcze runda po sklepach. Duza M gdzies znikla (pewnie przy butach), Mala M zaciagnela mnie do stoiska jubilerskiego z pierscionkami i zaczela nagabywac, zeby jej jeden kupic. Postawilem jednak ultimatum - abo pierscionek albo karmienie zyrafy. Mala M nie miala watpliwosci - wybrala zyrafe. Ciekawe jak dlugo jeszcze bedzie miala taka hierarchie wartosci...

Czekajac na Duza M ucielismy krotka pogawedke z pania przy stoisku. Pani nas poinformowala, ze gram zlota w bizuterii kosztuje 226 yuanow, w sztabce natomiast - 216. Ponoc w Bank of China jest jeszcze taniej. Sztabki sa po 10g, 20g, 30g i 50g, calkiem ladne, juz z wygrawerowanym motywem byka, bo Rok Byka przed nami. Malej M oczy az sie smialy do tych swiecidelek, ale nie marudzila. Ponoc ceny zlota w ChRL zmieniaja sie z opoznieniem w stosunku do rynku swiatowego, co daje pole do spekulacji. Zapytalem pania, czy ona juz zaopatrzyla sie w zloto na czas kryzysu, pani potwierdzila, kupila go troche od hurtownika, ktory zaopatruje ich sklep.

Tu nadeszla Duza M, przerywajac nam zbieranie uzytecznych informacji. Duza M obwiescila, ze buty lepsze i tansze sa w pewnym innym sklepie. Tez zebrala informacje, chyba uzyteczniejsze od naszych. Znow pewnie przybedzie jej nowa para do kolekcji - dobrze ze choc wierzy w przesad, iz maz nie powinien kupowac butow zonie, bo mu ucieknie, i nie musze jej stawiac ultimatum z zyrafa.

22 listopada 2008

Wariat erudyta, poczta i deszcz

Przed chwila w mozole pisana dluga wiadomosc szlag trafil, poltorej godziny pracy poszlo na marne... Rece i nogi sie uginaja.

Sprobuje wiec jeszcze raz, tylko w skrocie.

Rano budzi nas sloneczko cielymi promieniami zagladajace do sypialni. Ze jest cieplo pierwsza odkrywa Duza M. Przestalo wiac, skonczyly sie wiatry z polnocy, nadeszlo cieple powietrze z poludniowego-wschodu. Znaczy sie bedzie padac, bo zawsze tak jest. A po deszczu znowu sie oziebi, ale juz bez kolejnego ocieplenia. W koncu nadchodzi zima.

Dzien zaczynam od lekcji z Mala M. Matme zrobila blyskawicznie, az mnie zatkalo. Chinski tez szybko. Polski i angielski niech robi z nia Duza M, nie chce byc katem od wszystkiego. Duza M postanawia jednak wziac Mala M na spacer.

Dziewczyny wychodza, ja pakuje paki, dzis czas je wyslac. Trase obieram klasyczna - najpierw ksiegarnia, potem poczta, na koncu diwidownia. Wychodze ok. 18:00, na zewnatrz juz kropi, ale znosnie. Czekam chwile na przystanku, pod ktory po chwili z wielka predkoscia podjezdza moj autobus, zwalnia nieco, po czym znow przyspiesza. Biegne za nim rozpaczliwie machajac rekoma, zatrzymuje sie, wsiadam i zlozecze bogu winnemu bileterowi - z kierowca nie nalezy zadzierac. Siadam na wolnym miejscu, zaczynam kontynuowac na komorce lekture "Zaginionego Swiata Kungfu". Mistrz Li pisze, ze podczas treningu nalezy rowniez cwiczyc oddech. Wdech powinien byc krotki, natomiast wydech - dlugi. Podczas wdechu czlowiek jest bardziej wrazliwy na uderzenia, niz podczas wydechu. Poza tym sily uzywa sie rowniez z wydechem, a im jest on dluzszy, tym dluzej mozna ja kierowac przeciw przeciwnikowi bez utraty oddechu. Przez to czytanie zapominam wysiasc na Placu Ludowym - z zaczytania wyrywa mnie dopiero zapowiedz z glosnika, ze nastepny przystanek to Szpital Orientalny - ktory jest po drugiej stronie rzeki. Zrywam sie wiec z siedzenia, podchodze do kierowcy (autobus stoi teraz na czerwonym swietle i kierowca nonszalancko polozyl nogi na kierownicy), tlumacze mu, on mowi nie ma sprawy, wysadze cie za chwile, tylko troche dalej, bo na skrzyzowaniu nie mozna. W porzadku facet, wybaczylem mu od razu ten numer spod przystanku.

Wysiadam, ide do ksiegarni, teraz mam nawet do niej blizej. Za murem supernowoczesnych biurowcow stojacych wzdluz ulicy Yan'anskiej znajduje sie dzielnica zabudowana starymi ruderami. Ponoc zbyt kosztowne bylyby rekompensaty dla tutejszych mieszkancow i dlatego zaden deweloper nie zdecydowal sie na nabycie tego kawalka ziemi, w sumie w centrum miasta. Tu jest m.in. ulica Zhejianska, dawne serce dzielnicy muzulmanskie, na ktorej do dzis mozna uslyszec oferty "Haszisz, marihuana..." od niby bez celu spacerujacych Ujgurow. Wchodze do ksiegarni, mam tu stala trase: najpierw parter i ksiazki o kungfu, potem drugi poziom i sprawdzenie, czy jest cos nowego z serii "Wyklady Stu Znawcow" 百家讲谈 (to moja ulubiona seria wykladow o historii Chin emitowana w TV centralne CCTV, i wydawana potem w formie ksiazkowej), trzeci - religia (glownie szukam pozycji o buddyzmie Zen 禅 i taoizmie), 6ty i 7my - muzyka. Na parterze kupuje kilka pozycji, na drugim poziomie udaje mi sie dostac pierwsza czesc ksiazki profesora Wang Liquna 王立群 z Uniwersytetu Prowincji Henan o pierwszym chinskim cesarzu Qin Shihuangu 秦始皇 (tym od amii terakotowej w Xi'an), w koncu ide na 3ci poziom.

Tu nachodzi mnie zle przeczucie - oby GO tylko nie bylo. Rozejrzalem sie, nikogo w najblizszej okolicy, odetchnalem z ulga, i kiedy wlasnie zabralem sie do przeszukiwania polek w poszukiwaniu nowosci, ON niepostrzezenie jak duch podszedl do mnie nie wiadomo skad.

On to Wariat, taki dziwolag, grasujacy w ksiegarni przy ksiazkach o filozofii i religii. Kiedys ogladalem jakies opracowanie o Ksiedze Przemian 周易, kiedy podszedl do mnie dziwny facet o nieswiezym oddechu, i tubalnym glosem zaczal opowiadac o jakims wrozbicie z Hongkongu, ostatnim z jedynej i unikalnej linii przepowiadaczy przyszlosci, ktory pojechal do Kanady, gdzie zaczal wydawac ksiazki i stopniowo ujawniac tajniki swej sztuki. Ja sluchalem go wowczas grzecznie, choc bez wiekszego zaangazowania. Potem spotkalem go jeszcze kilkukrotnie, zawsze w sumie okazujac troche atencji, choc przy kazdym coraz mniej. To go nigdy nie zrazalo, i zawsze ciagnal swoje wywody, dopoki go grzecznie nie przepraszalem i nie umykalem na z gory upatrzone pozycje poza zasiegiem jego wzroku. Dzis postanowilem poddac wariata ostatecznemu testowi i nie okazac ani odrobiny zainteresowania tym, co ma do powiedzenia. Tez wykazal, ze dziwolag jest jednak nieszkodliwym wariatem, oraz erudyta. W kazdym razie podszedl do mnie, zajrzal do koszyka i gdy zobaczyl ksiazke Ma Weidu 马未都 (znany chinski kolekcjoner i zalozyciel pierwszego prywatnego muzeum antykow), zapytal, czy zbieram moze dziela sztuki. Bo on ma ich sporo, i to wszystkie autentyczne, nie tak jak inni. My cudzoziemcy sie na chinskich dzielach sztuki nie znamy, no moze troche na porcelanie, ale na nefrycie to w ogole (kontynuowal). W ogole to jestesmy spaczeni, bo nie doczeniamy dorobku Zhu Xi 朱熹, tworcy neokonfucjanizmu. Wariat darzy wielkim szacunkiem pierwszych zachodnich przybyszow, ktorzy na przelomie XVI i XVII wieku przybyli do Chin, oni naprawde rozumieli kraj. Niestety obecni cudzoziemcy na Chinach sie nie znaja, a to dlatego, ze za bardzo wierza w slowa Partii Komunistycznej. Tu trzeba wspomniec, ze choc wywody Wariata zaczynaja sie od roznych punktow zaczepienia, ale koncza nieodmiennie tak samo - ze zrodlem wszelakiego zla jest Partia Komunistyczna. To mnie ostatecznie utwierdzilo i utwierdza w przekonaniu, ze Wariat jest wariatem, na pewno. Dzis bylo podobnie, ja w koncu opuscilem go, choc nie udalo mi sie byc twardym do konca i znow wymyslilem jakas wymowke. Po co sobie psuc stosunki z wariatem.

Pojechalem winda na 7my poziom. Windziarka ostrzegla mnie, ze zaraz zamykaja, ja jej na to, ze niech sie nie martwi, na pewno zdarze opuscic do tego czasu ksiegarnie, ona na to, ze ani troche sie tym nie martwi. Gdy wysiadalem do windy zajrzal z zaciekawieniem porzadkowy, ktoremu windziarka oznajmila, ze jestem wariatem - czego sie czlowiek o sobie nie dowie. Moze to jakas choroba - albo wlasnie rozstalem sie na 3cim z jej mezem? Cos ich laczylo. W kazdym razie ksiegarnia to fascynujace miejsce.

Po udanych zakupach wyszedlem - padalo juz naprawde rzesiscie. Chiny to jednak kraj dobrze zorganizowany i przygotowany na kazda ewentualnosc, i natychmiast opadla mnie wataha spzedawcow parasoli. Nawet niedrogich, dycha za sztuke. Ja mialem parasol ze soba, taki sam, jaki oni oferowali - jednorazowke, ktora ladnie wyglada i przecieka na deszczu. Po chwili bylem juz na przystanku autobusowym, po dluzszej chwili podjechal 864, podwiozl mnie do pod Park Fuxing 复兴公园, przeszedlem przez park i doszedlem do poczty.

Zdjecie: Po zakupach w ksiegarni, czekajac na autobus 864:


Na te poczte chodze chyba od dziesieciu lat, znam tam prawie wszystkich, choc starsza generacja zdarzyla juz awansowac i przeniesc sie do wygodnych biur na zapleczu i nie pracuje juz przy okienkach. Na poczte chodze zawsze po 21:00 - zamykane sa wowczas glowne drzwi a klientow przyjmuje sie przez male okienko (poczta jest otwarta cala dobe). Ja jestem na troche specjalnych prawach, po nawet po 21:00 jestem wpuszczany do srodka, a kiedy w czasie niedawnej olimpiady ze wzgledow bezpieczenstwa sprawdano skrupulatnie zawartosc wszystkich paczek, ja swoje przynosilem zapakowane i nikt sie nie doczepial. Dyzur ma jak zwykle Lao Zhang (nie ten sam, co od Guqina - Zhang 张 to bardzo popularne tutaj nazwisko, nosi je ok. 100mln chinczykow), rozlozyl juz lozko polowe, obok przygrywa jego radyjko tranzystorowe nastawione na muzyke popularna. Lao Zhang chyba lubi te nocne dyzury, zasada na poczcie jest taka, ze powinni je brac pracownicy na zmiane, ale Lao Zhang zaofiarowal sie je pelnic co noc i nikt nie zaprotestowal. Na poczatku naszej znajomosci Lao Zhang probowal udawac sluzbiste, ale potem mu przeszlo, nawet pare miesiecy temu probowal wciagnac mnie w jakis zloty interes, schemat z udzialem wielkiego swiatowego koncernu, mialy byc z tego miliony. Okazalo sie, ze to cos w rodzaju Avonu, wiec nie okazalem zainteresowania, Lao Zhang tez chyba tych milionow nie zrobil, bo wciaz przekimuje nocne dyzury na lezance na poczcie, tylko od czasu do czasu budza go dzwonkiem jacys nocni petenci - no i ja nachodze. Nigdy nie dzwonie, zawsze ide od razu na zaplecze, porzadkowy tez mnie zna i wpuszcza bez problemu. Dzis wyslalem dwie paki, wychodzac zyczylem Lao Zhangowi spokojnych snow no i zeby nikt mu siedzienia w nocy nie zawracal.

Zdjecie: Na poczcie - Lao Zhang wlasnie odprawia moje paki:

Potem juz tylko spacer na autobus 48, wracam do domu, leje ze hej, chyba nici z jutrzejszego wypadu do zoo, szkoda, bo mamy mnostwo zgnilej marchewki, ktora Mala M planowala karmic zyrafe.

Zdjecie: wracam do domu - leje - Shanghai w deszczu:

21 listopada 2008

Listonoszka, Mr Chen, Ciocia Zhang czyli chinska madrosc

Na domofon zadzwonila dzis listonoszka. Znam ja dobrze, bo to mieszkanie wynajmujemy od pieciu lat, przynosi listy, czasopisma, ktore subskrybuje, przyjezdza na rowerze kilka razy dziennie. Dzwoni, podnosze sluchawke, ona ze ma list polecony dla mnie. Hm, a powinna miec jeszcze pieniadze za magazyny, z ktorych subskrybcji zrezygnowalem (okazalo sie, ze poprzez redakcje wychodzi znacznie taniej, niz przez Poczte Ludowa). Listonoszka mowi, zebym zszedl, ja do niej, zeby weszla. Mieszkamy na chinskim 5tym pietrze (polskim 4tym), do tej wysokosci w budynkach nie instaluje sie wind - wiec u nas windy nie ma. Listonoszka protestuje, ja cos tam jej grubiansko odburkuje, w koncu ona zgadza sie wejsc. Naciskam guzik otwierajacy brame, slysze jak ucina przy tym pogawedke z ta z 4tego pietra, slysze "wkuta jestem, musze wchodzic na gore"... "Do tego cudzoziemca?" pyta ta z 4tego, "tez ma wymagania!"; "no" mowi listonoszka. Slysze rozmowe, bo nie odlozylem sluchawki. Nie nastraja mnie to pozytywnie. Otwieram drzwi i widze falszywie usmiechnieta listonoszke, mowie do niej: "Tak, po kase za droga subskrybcje to weszlas bez narzekan, a jak masz zwrocic to juz sie nie chce, co?". Listonoszka mowi "alez skadze znowu, nie ma problemu"; na to ja "To czemu sie tej z 4tego skarzylas?". Listonoszka: "Wcale nie, tylko przez przypadek nacisnelam guzik do ich mieszkania na domofonie". Jasne, klamie, nie ciagne sprawy bo i po co, w koncu to ona weszla a nie ja zlazlem, trzeba listonoszce pozwolic zachowac twarz i nie mozna jej wytykac, ze buja. Tak to juz jest w tym kraju, twarz najwazniejsza, w sumie gra pozorow, bo czesto obie strony klamia patrzac sobie prosto w oczy i przy tym zarzekajac sie, ze mowia najszczersza prawde, bo przeciez jestes moim przyjacielem, a tych sie nie oszukuje...

Wczesnym popoludniem wychodze pocwiczyc, spotykam sasiada, Mr Chena. Mr Chen mieszka w budynku niedaleko mojego ulubionego miejsca cwiczen, kiedys zgadalismy sie narzekajac na administracje osiedla, pozyczyl mi ksiazki do teorii na egzamin prawa jazdy. Mr Chen robi jakies dziwne interesy, niedawno wrocil z Mongolii Wewnetrznej, gdzie skladal wizyty klientom, czesto jezdzi grac w golfa, bo ponoc w Chinach najtaniej na swiecie. Mr Chen wlasnie dyskutowal z jakas kobieta: "Przejedz samochodem troche do srodka, bo jak jakis pojazd bedzie skrecal, to uszkodzi Tobie tyl". Okazuje sie, ze kobieta zaparkowala swoj samochod blisko zakretu, za blisko, by inne pojazdy mogly swobodnie skrecic na waskiej osiedlowej drodze. Mr Chen zauwaza mnie, witamy sie, rzuca cichaczem do mnie: "Tacy kurde sa Chinczycy, mysla tylko o sobie". No tak, to wlasnie Mr Chen chce przejechac i samochod tej kobiety mu przeszkadza, boi sie, ze podrapie sobie karoserie. Jednak rozmawiajac z nia uzyl argumentu, ze to jej samochod moze ulec uszkodzeniu. Sprytnie, niby troszczy sie o jej pojazd, ale tak naprawde zalatwia swoja sprawe. Tak odwrocil kota ogonem, zeby wyszlo na jego...

Wieczorem ogladalismy mieszkania - planujemy wyprowadzic sie w koncu z tej psiarni - i znow ciekawe sytuacje. W jednym na pytanie, czy wlasciciel nie moglby usunac paru mebli, bo nasze nie wejda, pelnomocnica, Ciocia Zhang 张阿姨 (tak odnosi sie tutaj do kobiet duzo starszych od siebie), ostro uciela "mowy nie ma!" - az gesia skorka przeszla nam po grzbiecie. W drugim wlascicielka, na to samo pytanie, miekkim, pelnym zalu glosem, powiedziala: "Och, tylko co ja z nimi zrobie, naprawde nie mam gdzie ich przeniesc, moje mieszkanie jest za male". No i zmieklismy. W sumie odpowiedz byla taka sama, ale forma zupelnie inaczej na nas zadzialala. No ale miala tez sympatyczniejsze mieszkanie niz Ciocia Zhang...

20 listopada 2008

Stary Zhang, Mistrz Ma i chinska cytra Guqin

Stary Zhang 老张 to moj dobry kumpel, znamy sie co prawda zaledwie od marca zeszlego roku, ale lacza nas wspolne zainteresowania. Razem zglebiamy tajniki gry na starozytnej chinskiej cytrze (tak to nazywa sie z braku lepszego slowa) Guqin 古琴 (wymiawia sie mniej-wiecej "gu-cin"). O Guqinie z pewnoscia bede mial okazje jeszcze wiele razy pisac, ale nie dzis. Zadzwonilem do Lao Zhanga, bo bylem mu winien Y150 - Lao Zhang jeszcze w sierpniu kupil dla mnie i siebie bilet na koncert Guqina w wykonaniu Gong Yi 龚一. Gong Yi znamy dosc dobrze, bo nie tylko, ze jest on nauczycielem i mistrzem naszego pierwszego instruktora gry na Guqinie, Nauczyciela Cai 蔡老师, to wielokrotnie bywalismy w nalezacym do niego guqinowym klubie Dziewiec Odlamow 九派. Gong Yi uwazany jest za jednego z najwybitniejszych wirtuozow instrumentu, i Lao Zhang zalatwil bilety w pierwszych rzedach, zebym wszedl z kamera i nakrecil wszystko z bliska, a to mialoby nam pozwolic na zaanalizowanie techniki gry mistrza. Taki rodzaj szpiegostwa artystycznego. Ja na koncercie bylem, Lao Zhang nie, bo musial wyjechac na delegacje do Xinjiangu 新疆 (prowincja na zachodnich rubiezach kraju). W kazdym razie sumienie mnie ruszylo i zadzwonilem do Lao Zhanga. To serdeczny gosc podchodzacy do zycia z dystansem, wymienilismy aktualnosci, Lao Zhang powiedzial, ze Dai Xiaolian 戴晓莲 (znana mistrzyni Guqina z Shanghaju) otworzyla swoj klub Guqina 琴馆 gdzies kolo Parku Zhabei, w budynku rynku hurtowego z herbata. W przyszlym tygodniu mamy sie zdzwonic i pojsc tam, no i w koncu bede mogl wyrownac dlug wobec Lao Zhanga. Na tym skonczylismy rozmowe.

W trakcie rozmowy wspomnialem Lao Zhangowi, ze planuje zadzwonic do Mistrza Ma i dowiedziec sie, czy zamowiony przeze mnie w zeszlym roku w listopadzie instrument jest juz gotowy. Mistrz Ma jest jednym z dwoch najwybitniejszych lutnikow specjalizujacych sie w recznym wykonywaniu Guqinow, jest tez swietnym muzykiem i wykonawca opery Kunqu 昆曲. Nie zastanawiajac sie dlugo chwycilem za telefon i zadzwonilem do Ma. Pamietal mnie na szczescie, przypomnialem mu o instrumencie, potwierdzilem, ze chodzi o obrobke powierzchniowa bez sztucznych spekniec (spekana farba na powierzchni Guqina jest charakterystyczna dla starych instrumentow i dodaje im wartosci, wiec wspolczesni lutnicy czesto sztucznie ja odtwarzaja na nowych wyrobach - mnie na tym akurat nie zalezalo). Jesli chodzi o ksztalt - a Guqiny wystepuja w najrozniejszych ksztaltach, to bylem troche w kropce, Ma powiedzial, ze z tego co pamieta, to byl to typ Zielonej Lilii 青莲. Ja nie bylem pewien, musze mu jutro to potwierdzic.

Na zdjeciu - Guqin o ksztalcie Zielonej Lilii:



Poprosilem, by instrument byl szeroki, bo gdy jest zbyt waski wowczas odleglosci miedzy strunami sa male i gra sie trudno, szczegolnie cudzoziemcowi z duzymi lapami. Ma powiedzial ze rozstaw strun mozna zmienic, nie jest to klopot. Szerszy Guqin musi byc jednak dluzszy, konieczne jest zachowanie proporcji, ani niski grubasek ani wysoki chudzielec nie wydaja sie przeciez proporcjonalni.

Przy okazji zapytalem Ma, czy w Yangzhou 扬州 w ktorym mieszka, znajduja sie swiatynie buddyjskie. Podczas wizyty na Putuoshanie miasto to zostalo wspomniane podczas jednej z rozmow, stad moje pytanie. Ma powiedzial, ze jest ich bardzo wiele, ale wiekszosc dosc zabrudzona Czerwonym Pylem 红尘 (okreslenie dotyczace nie-klasztornego zycia w spoleczenstwie); jest natomiast zenski klasztor polozony daleko od gwaru miasta, w ktorym mieszka i medytuje stara mistrzyni ze swoimi uczennicami. Ma obiecal zabrac mnie tam.

Ciekaw jestem, czy to wlasnie ta mistrzynie miala na mysli przypadkowo napotkana na Putuoshanie mniszka?

Ma wspomnial rowniez, ze 6 grudnia otwiera swoje muzeum Guqina, ja wprosilem sie na impreze, zawsze to okazja do poznania ciekawych ludzi, posluchania muzyki, poglebienia wiedzy.

Prawdopodobnie pojedziemy tam z Lao Zhangiem, bo Duza M obawia sie, ze Mala M bedzie miala w ta sobote polska szkole.

Putuoshan 普陀山 - Dzien 2 - Czesc 1

Najwczesniej budzi sie Duza M, jetlag robi swoje, a ona przedwczoraj wrocila zza oceanu. Odslania zaslony, otwiera okno, robi przy tym troche halasu budzac mnie, ale nie do konca. Jeszcze lapie troche snu, ona zreszta tez. Budzi nas slonce swiecace prosto w nos, rzut oka za okno swietnie nas nastraja - przepiekne blekitne niebo z bialymi barankami, jakiego nigdy prawie nie widac w Shanghaju (zwykle cale zasnute jest szara warstwa smogu, chyba ze wieje zimny wiatr z polnocy), sloneczko. Poranna toaleta, sniadanie - herbatniki z kawa z Hainanu 海南.

Mala dygresja apropo's kawy:

Ja w zasadzie nie pijam kawy, ale od kiedy pojechalismy na Hainan - tropikalna wyspe na poludniu Chin - polubilem ten napoj. Bedac tam tego lata zrobilismy wypad do Miasta Wuzhishan, lezacego u podnoza Gory Pieciu Palcow 五指山. Miasto leniwe, jak to w tropikach, bez zbyt wielu atrakcji - z wyjatkiem pieknego polozenia, doskonalego powietrza i bardzo interesujacego instytutu tkalnictwa artystycznego (prowadzonego przez lokalna mniejszosc Li 黎). Po zobaczeniu instytutu i stosownych zakupach wyruszylismy rozpoznawac miasto, bylo poludnie, goraco, zar lal sie z nieba, wiec weszlismy do pobliskiego hotelu i zamowilismy kawe. Okazalo sie, ze mieli tylko lokalna Xinglong 兴隆, wzielismy ja mrozona i... zachwycilismy sie nia. Od tego czasu towarzyszy nam co dzien, nie przeszkadza, ze jest mieszanka z cukrem i smietanka, jest swoista i wiaze sie z przyjemnymi wspomnieniami. No i ponoc ma dzialanie odchudzajace. Duza M przypuszcza tez, ze moze w niej byc jakis dodatek mleka kokosowego, choc ja nie jestem takim optymista, szczegolnie po ostatnim skandalu z melanina.

Tak czy inaczej Duza M wziela kilka paczuszek kawy ze soba i od niej wlasnie zaczelismy pierwszy poranek na Putuoshanie.

Po wyjsciu z hotelu miny nam nieco zmarsowialy - znalezlismy sie w otoczeniu tlumow turystow, bardzo rozkrzyczanych, pilotow wycieczek ze szczekaczkami, ktorych nikt nie sluchal, rozpychanie, halas - wszystko to, od czego chcielismy uciec z Shanghaju. Idziemy do pobliskiej nieczynnej swiatyni, by wymienic tam kwitki, jakie dostalem kupujac bilety powrotne w Shanghaju, na realne bilety. Okazuje sie, ze mozemy zrobic to dopiero jutro. Pani jak mnie zobaczyla, wpadla w panike, zaczela wolac chlopaka z biura naprzeciwko proszac go o tlumaczenie. Nie dalem jej skonczyc, mowiac, zeby najpierw ze mna nawiazala rozmowe. Wielkie oczy, niedowierzajace spojrzenie, zaskoczenie, w koncu wrocila do siebie. Biala malpa a gada. Musimy tu przyjsc jutro, dzis nic sie nie da zrobic. Prosze o bilety przy oknie, ale ona nie zna rozkladu miejsc. W sumie co tam, lodz do Shanghaju plynie ponoc zaledwie 2.5 godziny, jakos przezyjemy, pewnie bedziemy bardziej zajeci napelnianiem plastikowych workow zawartoscia zoladka niz rozkoszowaniem sie widokami za oknem kabiny statku.

Wychodzimy na zewnatrz przeciskajac sie przez tlumy, w koncu nam sie to udaje, idziemy na petle busikow jadacych do roznych swiatyn. Nasz cel to Swiatynia Puji 普济寺, najwazniejsza na wyspie. Bileterka w autobusiku nie chce nas wpuscic, bo juz prawie ma komplet, wpycha sie za to jakas kobiecina, ktorej o dziwo pozwalaja jechac na stojaco, ja protestuje, bo nie znosze, jak cudzoziemcow traktuja inaczej, kobiecina musi wysiasc i czekac na nastepny bus, przeklina nas, ja po tych tlumach nie jestem w nastroju na wysluchiwanie jej zlorzeczen, pokazuje jej znak pokoju, ona odpowiada mi tym samym, tylko innym palcem...

W koncu jedziemy, zaledwie kilkanascie minut, wyspa jest mala i odleglosci niewielkie. Jedziemy droga wzdluz wybrzeza, jest pieknie, po prawej za pasem zieleni widac plaze i morze, po lewej zielone wzgorza w centrum wyspy. Wysiadamy chyba po kilkunastu minutach, ludzi sporo, idziemy dalej troche na wyczucie, bo nie wiemy dokladnie gdzie znajduje sie swiatynia, wokol stragany, pagoda, jakies budynki - chyba swiatynne - w budowie.

Mija nas interesujaca grupa, trojka w mundurach, kamizelkach kuloodpornych i helmach na glowach, obstawa z banku, on pcha rower z walizka prawdopodobnie pelna pieniedzy, one ida za nim, maja moze 160cm w obcasach, z palami u pasa, helmy maja za duze i chyba niewiele spod nich widza. Budza w nas prawdziwy respekt...

Idziemy dalej, przed nami roztacza sie piekny widok na staw Morskiej Pieczeci 海印 z lukiem klasycznego chinskiego mostka rozpietym miedzy przeciwleglymi brzegami, na mostku pawilonik, po drugiej stronie stawu widac stare domostwa stojace przy alei ciagnacej sie wzdluz brzegu. Nieco dalej widac zolty dach swiatyni Puji. Widac ze ulokowana jest zgodnie z prawidlami chinskiej geomancji - zwrocona na poludnie, z gora chroniaca ja od polnocy i woda na poludniu. W alei tubylcy na matach ryzowych rozkladaja najrozniejsze morskie skarby, wypatroszone ryby, krewetki, jakies algi, wszystko to susza w promieniach listopadowego slonca.

Robie zdjecia okolic, w tym czasie dziewczyny ida dalej w kierunku uliczki handlowej. Kiedy podchodze do nich, Duza M zaczyna mi tlumaczyc, ze musiala interweniowac. Rzeczywiscie, dokola zebralo sie sporo ludzi, atmosfera napieta. Okazuje sie, ze jakas kobieta probowala glaskac Mala M i Duza M wiedziona instynktem ochronnym chyba dala agresorce po lapach. Mala M rzeczywiscie przyciag uwage wszystkich, uroda, i co odwazniejsi probuja dotknac jej skory, ktora jest wg tutejszych standardow idealna - biala z brzoskwiniowym rumiencem. Tlumacze gawiedzi, ze gdyby pozwalac kazdemu obywatelowi sposrod miliarda trzystu milionow glaskac Mala M, to by dziecko oszalalo. Rozumieja chyba, i dalej gapia sie na Mala M. Idziemy dalej.

Uliczka jest handlowa, mnostwo malych sklepikow, restauracji, zaklady fryzjerskie i tanie hotele. W oddali widac grupe ludzi w bialych fartuchach i bialych opaskach na glowie, slychac, jak recytuja modlitwy buddyjskie. Pogrzeb. Kolor snieznobialy jest kolorem smierci, uczestnicy ceremonii pogrzebowych zakladaja zawsze jakis bialy element stroju. Kiedy zmarl mistrz DZL, ja rowniez dostalem bialy fragment materialu. Upuszczony na ziemie musialem sam podniesc - nie moze byc przekazany z reki do reki. Do dzis go mam, ma sluzyc - i sluzy - jako amulet.

Idziemy dalej, dochodzimy do jakiejs bramy, swiatyni wciaz nie widac, wracamy, w koncu dochodzimy do bramy wejsciowej. Przed nia tlumy, wycieczki, pielgrzymi, handlarze. Chinskie swiatynie zbudowane sa wg tych samych kanonow, ze wszystkimi budynkami polozonymi na jednej centralnej osi, najczesciej znajdujacej sie na linii polnoc-poludnie. Ciag budowli rozpoczyna brama wejsciowa zwana Brama Gorska 山门, nastepnie znajduje sie Pawilon z Radosnym Budda, potem glowne pawilony z oltarzami z wizerunkami Buddow Trzech Czasow i Buddow Trzech Swiatow, etc. Po obu stronach z kolei umieszczone sa mniej istotne pawilony - biblioteka, sale medytacyjne, sale poswiecone pomniejszym bostwom. Niektorzy twierdza, ze wystarczy odwiedzic jedna swiatynie, zeby znac je wszystkie.

Wchodzimy przez brame, na wielkim podworcu rosna olbrzymie kamforowce, sporo ludzi. Kupujemy bilety wejsciowe, przed wejsciem zagladamy do okolicznych pomieszczen, w jednym jest sklep z dewocjonaliami i ksiazkami. Lubie ksiazki, wiec takiej okazji nie moglem przepuscic, ja kupuje "Wprowadzenie do Buddyzmu Zen" 入禅之门 a Mala M wybrala sobie mala ksiazeczke oczywiscie - z tekstami buddyjskich liturgii porannych i wieczornych. Wychodzimy z ksiegarni, Duza M wystawia sie na slonce bo jej sie cos na pysiaku pokazalo i slonce ma na to pomoc. Przed nami jeszcze kontrola biletow i juz jestesmy w srodku kompleksu swiatynnego. Zgielk, rozmowy, zapach kadzidelek, z olbrzymiej kadzielnicy stojacej przed glownym budynkiem swiatynnych wydobywaja sie kleby dymu - trociczki sie zapala, poklania z nimi, ale nie wolno ich wniesc do swiatynii ze wzgledu na niebezpieczenstwo pozaru, i wszystkie wrzucane sa do kadzielnicy. Dym i ogien to media ktore przenosza modly do swiata bostw.

Poczulismy sie glodni, no i mamy dosc halasu. Kazda swiatynia ma stolowke, i pielgrzymi moga w niej zjesc. Pytam, gdzie sie ona znajduje, idziemy we wskazanym kierunku, przechodzimy przez labirynt korytarzy, znajdujemy ja, ale jestesmy odeslani po kwitek - bo tylko z nim wpuszczaja. Znajdujemy okienko z kwitkami, kupuje dwa po dyche kazdy (dziecko nie potrzebuje), idziemy z powrotem. Probuja nas usadzic z kims przy stole, my sami jednak sobie wybieramy wolny stol bo tamten byl juz zajety. Okazuje sie, ze zasady tu sa dosc specyficzne, przy jednym stole musi usiasc osiem osob, wowczas podaja piec dan i ryz, je sie wspolnie z innymi pielgrzymami, mozna dostac dokladke dan, ale tylko, jak sie wszystko zjadlo. Dania podawane sa przez sympatycznych staruszkow w kitlach, ryz rowniez, jest swietny bo ugotowany w drewnianych wiadrach, dania sa rewelacyjne. Na wyjazdach preferujemy dania jarskie, bo mieso bywa czesto niezbyt swieze (nieraz widzielismy, jak na miesie ucztowaly hucznie muchy), ja zreszta w ogole nie jadam wieprzowiny (kiedys o tym napisze, a kto jest ciekawy moze zajrzec do ksiazki "Bruce Lee and Me"). Jedzenie jest w kazdym razie wysmienite - i to nie tylko w kontrascie do wczorajszej kolacji. Duza M nie moze dokonczyc ryzu, ale wspolbiesiadniczki (jemy razem z czterema koietami) mowia, ze ryzu zostawiac nie wolno. Rzeczywiscie, taki tu zwyczaj, troche jak u nas z chlebem. Obok przy stole siedzi rowniez kilka osob, usmiecha sie do nas Tybetanka, spotykamy tu sporo mnichow tybetanskich. Widac, ze to inni ludzie niz Hanowie (rodowici Chinczycy) - na pewno sa bardziej odnich usmiechnieci, no i usmiechaja sie jakos serdeczniej. A moze nam sie tylko tak wydaje.

Najedzeni po uszy i w znacznie juz lepszych humorach idziemy dalej zwiedzac swiatynie, choc Duza M ma dosc halasu i tlumow i chce juz wychodzic.

CDN

Zdjecia:

1.Budzacy respekt konwoj z banku - w buddyjskiej "Czestochowie" nie ma chyba zbyt wielu rabusiow:

2.Widok na Staw Morskiej Pieczeci, z lewej strony mostek, w srodku biale sciany domostw stojacych wzdluz nadwodnej alei, dalej dach swiatyni i wzgorza:

3.Na kamiennych plytach alei prowadzacej do swiatyni rozlozone sa maty z suszacymi sie owocami morza:


4.Uliczka handlowa z boku swiatyni, u jej wejscia Mala M napotkala takie zainteresowanie, ze Duza M musiala interweniowac:


5.Swiatynia Puji - Pawilon Niebianskich Wladcow:

6.Przyklasztorna stolowka - tak smacznie dawno nie jedlismy, juz sam ryz podany na poczatku byl wysmienity, dla Malej M najlepsza rzecz pod sloncem - obok Sprite'a oczywiscie:

18 listopada 2008

Putuoshan 普陀山 - Dzien 1 - Czesc 2

Na nabrzezu mnostwo ludu, sporo statkow. Spodziewalismy sie tlumow, ale nie takich. Bylismy przygotowani na najgorsze, ale mielismy nadzieje na najlepsze - bardziej to drugie. Nic, odwrotu nie bylo, bierzemy walize, wychodzimy na lad, szukamy hotelu.

Tak prawie. Najpierw trzeba kupic jednak bilety wejsciowe na wyspe, kupujemy dwa, jeden za Y160, drugi o Y5 wiecej, ale za to z plytka VCD przedstawiajaca wyspe i jej historie jako unikalnego miejsca buddyzmu w Chinach - i na swiecie. Dziecko biletu nie potrzebuje.

Jeszcze tylko przedziurkowanie biletow i juz jestesmy na Putuoshanie. Przed nami zolte mury jakiejs swiatyni, obok klasyczna brama wprowadzajaca pielgrzymow do tego swietego miejsca, niedaleko niewielkie stupy. Zwykle chowane sa w nich prochy znamienitych mnichow, ale te wygladaja raczej na element ozdobny. Tak czy inaczej calosc robi dobre bwrazenie.

Jeszcze na Zhoushanie pewien "przyjazny streczyciel" oferowal nam hotel "bardzo dogodnie polozony" - gdy powiedzialem mu, gdzie mamy zrobiona rezerwacje to prychnal mowiac, ze to daleko od portu. Daleko. Akurat. Hotel byl 100m od wyjscia z budynku portowego.

Hotel stylowy, w budynku dawnej swiatyni buddyjskiej, niska 2-pietrowa zabudowa, w srodku sympatycznie, chinskie zdobienia, spodobalo nam sie. Panienka w recepcji zaprowadzila nas do pokoju. Niebrzydki, ale spojrzenie przez okno - na taras ze stolikami - zniechecilo nas do niego. To pewne zrodlo halasu - przyjda turysci, zaczna pic, gryzc pestki i wrzeszczec do siebie (ci miastowi z poludnia bardzo sa glosni). Prosimy o inny pokoj, panienka nas prowadzi, fajny, tylko ma okna na korytarz, wiec kazdy przechodzacy by do nas zajrzal, panienka mowi, ze mozemy zaslonic, owszem, moze lepiej w ogole te okna zamurowac... Nie dajemy za wygrana, naciskam, ze chcemy cos spokojnego i z oknami na zewnatrz. Panienka ociaga sie, ale prowadzi nas do innego budynku hotelowego. Wchodzimy i od razu widac, ze tu wyzszy standard, nowe marmury, jakas sztuka na scianach, niezle. Po chwili wchodzimy do pokoju, calkiem, calkiem. Chcemy wiec ten pokoj. Tylko ze to wyzszy standard i wyzsza cena, ale panienka obiecala skontaktowac sie z szefowa. Ja dla zachety mowie, ze w takim razie zostaniemy tu cale trzy noce, jesli bedziemy mieli ten pokoj w cenie tego poprzedniego. Po chwili panienka obwieszcza, ze to zalatwila. Fajnie, poczatek niezly, dobry hotel jest wazny, szczegolnie dla Duzej M, ktora jest pod tym wzgledem bardzo wymagajaca. W zeszlym miesiacu, jak bylismy w Ningbo, to caly czas niby zartem wypominala mi, ze S to kocha swoja zone bardzo, bo ja wzial na Hainan do 5* hotelu, a my w tanim za 180 yuanow mieszkamy...

Czas na kolacje, wiec schodzimy na dol do hotelowej restauracji. Wyglada dosc speluniasto, ale nie chce nam sie chodzic dalej i szukac, wiec zamawiamy doufu (serek sojowy 豆腐), jakies warzywa, zupe, ryz z jajkiem. Po chwili wchodzi pierwsze danie i tak jakos dziwnie jedzie. Po chwili wchodzi cala reszta i jedzie tak samo. Duza M stwierdza, ze to pewnie jakis kiepski olej, rzeczywiscie trudno to zjesc, ale sie zmuszam, bo jedzenia marnowac nie nalezy. Niestety, silnej woli zabraklo, zostawilismy sporo, wyszlismy na spacer. Ja mialem wielka ochote na cole, bo co innego czlowieka postawi na nogi, pozwoli strawic kiepskie zarcie, zabije zly posmak jak nie cola? Idziemy sciezka spacerowa wzdluz drogi, wokol tlumy, ale choc malo samochodow. Jest cieply wieczor, atmosfera letniska, widac ludzi biesiadujacych przy okraglych duzych stolach stojacych na wolnym powietrzu, czerwone wanny z najrozniejszymi owocami morza, sporo zgielku, rozmow, nawolywania. W sklepikach wzdluz drogi "Herbatniki Bogini Guanyin", dewocjonalia, trociczki, rozance buddyjskie, troche spozywki, jest cola, Mala M marzy o sprajcie, ktory dostaje - widac pelnie szczescia. Idziemy dalej do najlepszego hotelu na wyspie 普陀山宾馆 (4*), chcemy sprawdzic knajpe i zobaczyc, jak ze sniadaniami. Owszem sa, ale do 8:30 rano, a dla nas to stanowczo za rano. Ogladamy przy okazji pokoje, nie lepsze od naszego, a znacznie drozsze, mimo specjalnej stawki. Jestesmy juz troche zdechli, czas na powrot, robimy jeszcze krotkie zakupy (slone herbatniki na sniadanie, lokalne mandarynki, oczywiscie Sprite dla dzidzi), wracamy. Duza M pada na lozko i od razu zasypia, roznica czasu 16 godzin to powazna rzecz, i tak sie niezle trzymala. Ja z Mala M siadamy do lekcji, najpierw matma, potem trzy czytanki z chinskiego, na koniec pare stron z ksiazeczki po angielsku. Klade Mala M spac, sam siadam jeszcze przed kompem (mamy internet), znajduje sporo klasykow buddyjskich dostepnych do zaladowania na komorke (bardzo mi sie spodobala wygoda czytania ksiazek w ten sposob), bede mial mnostwo lektury na wyjazdy. Czytam jeszcze kilka stron z ksiazki "Zaginiony Swiat Kungfu", Li opisuje w nim idee cwiczen w bezruchu. Pisze, ze to tak jak z robakami, ktore zakopuja sie w ziemi, gdzie zimuja, nastepnego roku czesc nie doczekuje, czesc natomiast przezywa, budzi sie wiosna, wychodzi z ziemi. Idea tych cwiczen rowniez polega na obudzeniu tej zyciowej sily, witalnosci. Tego samego uczyl stary taoista CXY, o tym samym mowil LR przy cwiczeniu taijiquan 太极拳, to rdzen wszystkich chinskich cwiczen, nie tylko zdrowotnych.

O polnocy ide spac, jutro czeka nas nowy dzien...

CDN

Zdjecia:

1.Wsiadamy na szybki stateczek kursujacy miedzy Zhoushanem a Putuoshanem, widok na przesmyk, ruch calkiem spory.

2.Juz na Putuoshanie, wysiedlismy ze stateczku, plynal zaledwie kilkanascie minut, powoli zachodzi slonce, podroz nasza z Shanghaju trwala w sumie szesc godzin. W oddali widac brzegi wyspy Zhoushan


3.A to widok po wyjsciu z portu - brama otwierajaca droge pielgrzymom do tego swietego miejsca:
4.Hotel, stylowy, sympatyczne miejsce swietnie wkomponowane w scenerie wyspy:

17 listopada 2008

Putuoshan 普陀山 - Dzien 1 - Czesc 1

Dzien wyjazdu. Jedziemy na Putuoshan; najpierw taksa do mostu Nanpu 南浦大桥, potem autobus do Zhoushan (na trasie most przez Zatoke Hangzhou i przeprawa promowa do Wyspy Zhoushan), potem szybka lodz do ostatecznego celu naszej podrozy - Swietej Wyspy Buddyjskiej Putuoshan.
Wstalismy - jak na nas - dosc wczesnie, bo ok. 7:30. Ja musialem sie jeszcze spakowac, wzielismy jakis prowiant, walizy, Mala M, jej misia i w droge. Taksowka do mostu Nanpu. Najpierw wszystko wygladalo optymistycznie - samochodow na wiadukcie bylo nie za wiele, choc troche zaczelismy sie martwic, czy zdazymy. Pierwotnie planowalismy wyjscie z domu o 8:45, a wyszlismy o 9:20 - autobus spod mostu mielismy o 10:00. Wszystko jako tako posuwalo sie do przodu, ale na obwodnicy zaczal sie korek - niemal przestalismy sie posuwac do przodu. Ja chwycilem za komore i zadzwonilem do biura turystycznego, poprzez ktore kupilem bilety, zeby wstrzymali autobus o kilka minut. Ci odeslali mnie z kwitkiem - zebym zadzwonil na dworzec autobusowy. Tam nikt nie odbieral. Na szczescie okazalo sie, ze moja komorka pokazuje czas przyspieszony o 3 minuty. Gdy podjechalismy w okolice dworca, okazalo sie, ze kierowca nie wie, gdzie on dokladnie sie znajduje. Zostaly nam z 2 minuty, a tu kierowca przystaje, wysiada, dopytuje sie, wsiada ponownie, a wszystko w slimaczym tempie. Ja oczywiscie gonie go, przeklinajac nie do konca pod nosem, ale w kazdym razie w jezyku dla niego niezrozumialym. W koncu dojezdzamy do konca, dziewczynom kaze biec na skroty, ja w tym czasie place za taksowke, chwytam bagaz, dziewczyny w tym czasie ciec odprawia z kwitkiem do poczekalni, biegniemy pedem, nie jestesmy nawet sprawdzani (normalnie bagaz jest przeswietlany), w ostatniej chwili wsiadamy do autobusu...
Uffff....

Sympatyczna pani autobusowa oznajmia, ze pojedziemy do miasta Zhoushan 舟山, podroz zajmie 5 godzin, dostajemy po paczce z chipsami i innym junk food, i do wyboru kawe albo zielona herbate. Jest OK, luz, siedzimy w bardzo wygodnym autobusie, leci film z Queen Latifa o szalonej taksowkarce, ogladamy swiat za oknem, ja czytam zaladowany na komorke "Zaginiony Swiat Kungfu" 逝去的武林. Po jakims czasie przejezdzamy przez 36km most morski poprowadzony przez Zatoke Hangzhouska, jak zwykle nad woda wisi mgla wiec w sumie niewiele widac, ale Malej M i tak sie podoba, je chrupki i cyka zdjecia. Lubimy te zdjecia, bo robione sa z nieznanej nam perspektywy osobki o wzroscie 1.25m. W koncu dojezdzamy do przystani promowej pod Ningbo, autobus wjezdza na prom, wszyscy wysiadaja, idziemy na gorny poklad, morze o barwie brudnego zwiru (poetycka nazwa Morze Zolte nie do konca odpowiada rzeczywistej barwie wody), skaliste wyspy, mnostwo mniejszych i wiekszych statkow, swieci slonce, wieje wiaterek, jest cieplutko i przyjemnie. Wspolpasazerowie w tym czasie glownie zajadaja sie hefanami w stolowce, a potem podlaza i podziwiaja Mala M. Ten podziw otoczenia bedzie jej zreszta towarzyszyl przez caly pobyt. Wiadomo, blondynki robia tu furore, szczegolnie urodziwe. Po ok. 40min doplywamy, wsiadamy zatem do autobusu, jestesmy juz na wyspie Zhoushan, jedziemy z miejscowosci 沈家门 do przystani 半升洞码头 z ktorej odplywaja szybkie statki na Putuoshan. Wysiadamy z autobusu, bierzemy misia w teczke, duzym lukiem omijamy inny autobus, z ktorego wyplukuja wlasnie gory smieci, idziemy do kasy. Kupujemy bilety za Y19 od osoby, czekamy przez chwile w poczekalni, kupujac w miedzyczasie mapy archipelagu Zhoushan i Wyspy Putuoshan, dowiadujemy sie, ze by jechac na Wyspe Dongji 东极岛 trzeba miec specjalne pozwolenie (to informacja na przyszlosc), w koncu wsiadamy do lodzi. Jest waska, dluga, w srodku wita nas przerazajacy halas - przy glosnikach na full spiewa z ekranu ogolona na zero mniszka buddyjska, w tle widac jakies swiete przybytki, zaczyna sie komercha, ale co sie dziwic, Putuoshan to jedyne takie miejsce na ziemi, i najwazniejsze miejsce kultu Bogini Guanyin, Bodhisatwy Milosierdzia. Facet z obslugi probuje wcisnac mi DVD z filmem o wyspie, ale sie nie daje przekonac - prosze go za to o sciszenie muzyki. Zero efektu - moze bylby, gdybym dysk kupil. Po chwili muzyka milknie tylko po to, by zaryczec na nowo w innym wydaniu z innego dysku. W miedzyczasie przeplywamy pod mostem laczacym Zhoushan z wyspa Zhujiajian 朱家尖, jednym z najpopularniejszych miejsc letniego odpoczynku wsrod mieszkancow Shanghaju, glownie ze wzgledu na niezla - ponoc - plaze. Po klkunastu minutach doplywamy w koncu do Putuoshan...

CDN

Pare fotek:

1.Opuszczamy staly lad - ostatni widok na jego nabrzeze:



2.Na promie - wspoltowarzysze podrozy jedza Hefany 盒饭 - posilki serwowane w styropianowych pudelkach:


3.Na wyspie Zhoushan - ablucja autobusu - ile ten narod produkuje smieci...



Kolejne czesci opisu wyjazdu na Putuoshan znajduja sie tutaj:

Putuoshan - Dzien 1 Czesc 2
Putuoshan - Dzien 2 Czesc 1
Putuoshan - Dzien 2 Czesc 2

Milej lektury!