18 listopada 2008

Putuoshan 普陀山 - Dzien 1 - Czesc 2

Na nabrzezu mnostwo ludu, sporo statkow. Spodziewalismy sie tlumow, ale nie takich. Bylismy przygotowani na najgorsze, ale mielismy nadzieje na najlepsze - bardziej to drugie. Nic, odwrotu nie bylo, bierzemy walize, wychodzimy na lad, szukamy hotelu.

Tak prawie. Najpierw trzeba kupic jednak bilety wejsciowe na wyspe, kupujemy dwa, jeden za Y160, drugi o Y5 wiecej, ale za to z plytka VCD przedstawiajaca wyspe i jej historie jako unikalnego miejsca buddyzmu w Chinach - i na swiecie. Dziecko biletu nie potrzebuje.

Jeszcze tylko przedziurkowanie biletow i juz jestesmy na Putuoshanie. Przed nami zolte mury jakiejs swiatyni, obok klasyczna brama wprowadzajaca pielgrzymow do tego swietego miejsca, niedaleko niewielkie stupy. Zwykle chowane sa w nich prochy znamienitych mnichow, ale te wygladaja raczej na element ozdobny. Tak czy inaczej calosc robi dobre bwrazenie.

Jeszcze na Zhoushanie pewien "przyjazny streczyciel" oferowal nam hotel "bardzo dogodnie polozony" - gdy powiedzialem mu, gdzie mamy zrobiona rezerwacje to prychnal mowiac, ze to daleko od portu. Daleko. Akurat. Hotel byl 100m od wyjscia z budynku portowego.

Hotel stylowy, w budynku dawnej swiatyni buddyjskiej, niska 2-pietrowa zabudowa, w srodku sympatycznie, chinskie zdobienia, spodobalo nam sie. Panienka w recepcji zaprowadzila nas do pokoju. Niebrzydki, ale spojrzenie przez okno - na taras ze stolikami - zniechecilo nas do niego. To pewne zrodlo halasu - przyjda turysci, zaczna pic, gryzc pestki i wrzeszczec do siebie (ci miastowi z poludnia bardzo sa glosni). Prosimy o inny pokoj, panienka nas prowadzi, fajny, tylko ma okna na korytarz, wiec kazdy przechodzacy by do nas zajrzal, panienka mowi, ze mozemy zaslonic, owszem, moze lepiej w ogole te okna zamurowac... Nie dajemy za wygrana, naciskam, ze chcemy cos spokojnego i z oknami na zewnatrz. Panienka ociaga sie, ale prowadzi nas do innego budynku hotelowego. Wchodzimy i od razu widac, ze tu wyzszy standard, nowe marmury, jakas sztuka na scianach, niezle. Po chwili wchodzimy do pokoju, calkiem, calkiem. Chcemy wiec ten pokoj. Tylko ze to wyzszy standard i wyzsza cena, ale panienka obiecala skontaktowac sie z szefowa. Ja dla zachety mowie, ze w takim razie zostaniemy tu cale trzy noce, jesli bedziemy mieli ten pokoj w cenie tego poprzedniego. Po chwili panienka obwieszcza, ze to zalatwila. Fajnie, poczatek niezly, dobry hotel jest wazny, szczegolnie dla Duzej M, ktora jest pod tym wzgledem bardzo wymagajaca. W zeszlym miesiacu, jak bylismy w Ningbo, to caly czas niby zartem wypominala mi, ze S to kocha swoja zone bardzo, bo ja wzial na Hainan do 5* hotelu, a my w tanim za 180 yuanow mieszkamy...

Czas na kolacje, wiec schodzimy na dol do hotelowej restauracji. Wyglada dosc speluniasto, ale nie chce nam sie chodzic dalej i szukac, wiec zamawiamy doufu (serek sojowy 豆腐), jakies warzywa, zupe, ryz z jajkiem. Po chwili wchodzi pierwsze danie i tak jakos dziwnie jedzie. Po chwili wchodzi cala reszta i jedzie tak samo. Duza M stwierdza, ze to pewnie jakis kiepski olej, rzeczywiscie trudno to zjesc, ale sie zmuszam, bo jedzenia marnowac nie nalezy. Niestety, silnej woli zabraklo, zostawilismy sporo, wyszlismy na spacer. Ja mialem wielka ochote na cole, bo co innego czlowieka postawi na nogi, pozwoli strawic kiepskie zarcie, zabije zly posmak jak nie cola? Idziemy sciezka spacerowa wzdluz drogi, wokol tlumy, ale choc malo samochodow. Jest cieply wieczor, atmosfera letniska, widac ludzi biesiadujacych przy okraglych duzych stolach stojacych na wolnym powietrzu, czerwone wanny z najrozniejszymi owocami morza, sporo zgielku, rozmow, nawolywania. W sklepikach wzdluz drogi "Herbatniki Bogini Guanyin", dewocjonalia, trociczki, rozance buddyjskie, troche spozywki, jest cola, Mala M marzy o sprajcie, ktory dostaje - widac pelnie szczescia. Idziemy dalej do najlepszego hotelu na wyspie 普陀山宾馆 (4*), chcemy sprawdzic knajpe i zobaczyc, jak ze sniadaniami. Owszem sa, ale do 8:30 rano, a dla nas to stanowczo za rano. Ogladamy przy okazji pokoje, nie lepsze od naszego, a znacznie drozsze, mimo specjalnej stawki. Jestesmy juz troche zdechli, czas na powrot, robimy jeszcze krotkie zakupy (slone herbatniki na sniadanie, lokalne mandarynki, oczywiscie Sprite dla dzidzi), wracamy. Duza M pada na lozko i od razu zasypia, roznica czasu 16 godzin to powazna rzecz, i tak sie niezle trzymala. Ja z Mala M siadamy do lekcji, najpierw matma, potem trzy czytanki z chinskiego, na koniec pare stron z ksiazeczki po angielsku. Klade Mala M spac, sam siadam jeszcze przed kompem (mamy internet), znajduje sporo klasykow buddyjskich dostepnych do zaladowania na komorke (bardzo mi sie spodobala wygoda czytania ksiazek w ten sposob), bede mial mnostwo lektury na wyjazdy. Czytam jeszcze kilka stron z ksiazki "Zaginiony Swiat Kungfu", Li opisuje w nim idee cwiczen w bezruchu. Pisze, ze to tak jak z robakami, ktore zakopuja sie w ziemi, gdzie zimuja, nastepnego roku czesc nie doczekuje, czesc natomiast przezywa, budzi sie wiosna, wychodzi z ziemi. Idea tych cwiczen rowniez polega na obudzeniu tej zyciowej sily, witalnosci. Tego samego uczyl stary taoista CXY, o tym samym mowil LR przy cwiczeniu taijiquan 太极拳, to rdzen wszystkich chinskich cwiczen, nie tylko zdrowotnych.

O polnocy ide spac, jutro czeka nas nowy dzien...

CDN

Zdjecia:

1.Wsiadamy na szybki stateczek kursujacy miedzy Zhoushanem a Putuoshanem, widok na przesmyk, ruch calkiem spory.

2.Juz na Putuoshanie, wysiedlismy ze stateczku, plynal zaledwie kilkanascie minut, powoli zachodzi slonce, podroz nasza z Shanghaju trwala w sumie szesc godzin. W oddali widac brzegi wyspy Zhoushan


3.A to widok po wyjsciu z portu - brama otwierajaca droge pielgrzymom do tego swietego miejsca:
4.Hotel, stylowy, sympatyczne miejsce swietnie wkomponowane w scenerie wyspy:

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

co to są "czerwone wanny" z owocami morza?
e.